Dostałam od przyjaciółki wydruki, zdjęcia reprodukcji i skany historycznych ikon. Pooglądałam, zrobiłam kilka szkiców, wzięłam pierwszą deskę, którą miałam i na surowo zabrałam się do kolejnej ikony. Malowałam ją 3 noce, szybko, łapczywie, jak głodny zwierz. Zaczynałam o 22:00 i kończyłam o świcie. Tak nie powstają ikony. Tak powstają obrazy ikon.

Czasem działam, bo muszę. Z powodu jakiegoś ognia, który hajcuje się gdzieś w duszy. Działam nierozważnie i szybko. I jest radość w tej szybkości. A potem, gdy już skończę widzę setki błędów, których mogłam uniknąć, gdybym działała rozważnie. Malowanie tej ikony nauczyło mnie więcej niż jakikolwiek podręcznik. Gdy po trzeciej nocy, nastał świt zobaczyłam że wszystko jest źle. Złe oświetlenie, brak symetrii, zgubiona harmonia i niedokładność. Już wiem, że zaponlack zmyje wszystkie linie na złoceniu, a drugi raz już nie uda się ich tak precyzyjnie skreślić… Już wiem, że wszelkie zdobienia na surowym, miękkim drewnie nie mają najmniejszego sensu. Ale podoba mi się niedoskonałość surowej deski, można na niej grubo kłaść farbę, i nie dbać o dążenie do perfekcji…

Ta ikona była dobrą lekcją pokory.



Zawsze, im więcej błędów robię, tym szybciej się uczę. Madonna malowana nocą, dała mi po łapach. Biorę głęboki oddech i zacznę jeszcze raz. A potem jeszcze raz i jeszcze raz…