Tak sobie zerkam wstecz czasami. Zerkam z niesmakiem, bo tak niewiele dobrego tam widzę. A do tego z roku na rok coś muszę stracić. Bezpowrotnie.

Najpierw straciłam wolność, naiwność oraz świadomość, że coś mam na zawsze. Potem straciłam wiarę w innych. Na studiach posypały się autorytety. Po studiach straciłam wiarę w Boga, zaraz potem odeszła miłość. Na chwilę dostałam inną ale znowu przepadła. W końcu szlag trafił, i tak marną, urodę. A razem z nią jakieś dziwne przekonanie, że do życia potrzebujemy kogoś jeszcze. Na placu moich strat zostałam sama. I wtedy do mnie dotarło, że póki żyjemy, te wszystkie straty nie są ważne. Siebie samych stracić nie możemy. I gdy dostrzegamy ten fakt, powinny zawyć jakieś trąby, ale nie Jerychońskie, bo to jest początek, a nie koniec. Gdy człowiek dochodzi do momentu, gdy wiele już stracił, gdy wszelkie nadzieje związane ze światem zewnętrznym poszły w niepamięć, to zwraca się do środka i dostrzega gołego siebie, z tym, co ma w środku tylko.

Byłam ostatnio na imprezie, na której byłam najstarsza. Głęboko czułam stratę młodego ciała. To jeden z tych momentów, gdy zastanawiam się, po co wychodzę z domu. Wydaje mi się, że wszyscy widzą jak bardzo nie jestem już młoda. A stare ciało to bardzo niefajna rzecz, zwłaszcza, gdy kiedyś miało się całkiem dobre ciało, z napiętą lśniącą skóra, gładką cerą w oliwkowym kolorze i odpowiednią ilością włosów na głowie. Strata ciała, jest stratą, którą odczuwa się długo, a stan żalu pogłębia się z każdym rokiem i kolejną nową zmarszczką. To moja najtrudniejsza strata, wciąż się z nią siłuję, wciąż trzymam w garści jakieś farfocle i liczę, że jakimś cudem totalna starość mnie ominie. Ale wracając do imprezy. Wyszłam z niej z takim zdjęciem:

Fota foty: Klaudia Bieńkowska, fota źródłowa: Jakub Buczko

Całkiem spoko zdjęcie, pomyślałam. Wcale nie jestem do siebie podobna. Na tym zdjęciu osoba, która stoi na moim miejscu, jest całkiem spoko. Patrzę. I dociera do mnie, że stare ciało też może być całkiem spoko, że może nie będę już dobrze wyglądać w małej czarnej, ale spokojnie znajdę godne zamienniki.

Zaraz po tej imprezie, pojechałam do Wiednia. Taka retrospekcyjna wycieczka z przyjaciółką. Wiedeń leżał do tej pory w moim worku strat, dlatego też bałam się tam wrócić. Bałam się tego, co poczuję, wszak nie lubię konfrontować się z przeszłością. Było. Nie ma. Temat zamknięty. Niemniej stanęłam w tych samych miejscach, w których stała dwudziestoparoletnia dziewczyna. Stanęłam dzisiejsza ja. Czterdziestoparoletnia kobieta. Zupełnie inna niż tamta. I poczułam wielką ulgę z powodu straty. Wcale nie chcę być tamtą mną. Bardzo dobrze czuję się teraz taka jaka jestem, z tym całym workiem strat i wynikającej z nich świadomości. Stałam na środku Karlsplatz i jak stary album, przeglądałam całą drogę stamtąd – tu. Stałam w tym samym miejscu i czułam się fantastycznie. A prawie 20 lat temu, w tym samym miejscu byłam zbitkiem wszelkich możliwych kompleksów, lęków i w ręku zamiast dobrego prosecco, trzymałam bukiet ze znaków zapytania, a na prosecco nie było mnie stać. Nawet na kawę nie było mnie stać…

To jak to w końcu jest. Tracimy coś, opłakujemy i co? Dlaczego po przeboleniu straty, czuję się lepiej niż wcześniej? Te wszystkie rzeki łez… Gdzie popłynęły? Gdy zobaczyłam, że na polu stoję tylko ja, ptaki i robaki, to poczułam się lepiej, niż wtedy gdy miałam to wszystko, czego teraz nie mam. Może straty to nie końce, to może początki?

Dzisiaj po północy myślę, że życie nie jest sumą strat, tylko listą kolejnych początków. Nie wiem jeszcze, jak długą…